„Sanato” to nowa powieść Marcina Szczygielskiego. Po raz kolejny Autor zaskakuje i z pewnością grono jego wiernych czytelników wzrośnie. Dlaczego? Ponieważ znów jest nietuzinkowo i nieszablonowo.
Niejednokrotnie udowodnił Pan, że jest pisarzem kompletnym. Idealnym. Takim, którego książki czyta się od deski do deski z zapartym tchem i za które dostaje Pan nagrody. Nie czuje Pan na sobie presji pisząc kolejne powieści?
Oczywiście, że czuję! Najtrudniej było mi chyba napisać kolejną książkę po „Berku” – wiedziałem, że jeśli będzie to jego druga część mogę wbić sobie gwóźdź do trumny i zatrzasnąć się w krypcie z napisem „pisarz gejowski”, a z kolei napisanie książki dla dorosłych bez takiego wątku wywołałoby rozczarowanie czytelników. Dlatego ostatecznie zdecydowałem się na literacki debiut w innym segmencie rynku księgarskiego i napisałem „Omegę”, co okazało się początkiem nowej, bardzo dla mnie satysfakcjonującej drogi w pisaniu.
Ostatnio przeczytałam, że w „Sanato” jest za dużo opisów. Nie uważa Pan, że mentalność czytelnicza w Polsce się zmienia i każdy chce czytać, byleby szybko?
Wcześniej zarzucano mi, że opisów w moich książkach jest zbyt mało, nie sposób zatem zadowolić wszystkich. Myślę, że mentalność czytelników zmienia się na całym świecie, bo to wymóg naszego czasu. Wiem jednak, że nadal istniej ogromna rzesza ludzi, którzy traktują książki jako szansę na przeżycie czegoś ciekawego, może nawet istotnego, a nie tylko jakoś sposób zabicia wolnego czasu.
Dlaczego postanowił Pan napisać „Sanato”?
Kilka lat temu miałem zaszczyt poznać Stefanię Grodzieńską, a co więcej – ogromne szczęście zdobycia jej zaufania i przyjaźni. Stefania opowiadała mi o swoim życiu, o pobycie w getcie warszawskim, otworzeniu tam teatru „Femina” wspólnie z Jerzym Jurandotem. Opowiedziała mi także o swoim pobycie w zakopiańskim Sanato, w którym znalazła się razem ze swoim pierwszym mężem, gdy oboje zachorowali na gruźlicę w latach 30. Z całej grupy młodych ludzi, którzy znaleźli się w tym sanatorium w tym samym okresie, co Stefania, przeżyła i wyzdrowiała tylko ona. Ta historia zapadła mi w pamięć i mocno mnie poruszyła. Z niej przyszła inspiracja do mojego „Sanato”, któremu ostatecznie postanowiłem nadać formę horroru, bo bardzo lubię ten gatunek, a do tej pory brakło mi śmiałości, aby się z nim zmierzyć.
Napisanie tej książki było w pewnym sensie ryzykiem. Jest zupełnie inna niż poprzednie Pana dzieła. Nie bał się Pan?
Nie bałem się, bo wiedziałem dobrze po co i dlaczego chcę napisać tę książkę. „Sanato” jest następnym eksperymentem w moim pisaniu. Kolejny raz podjąłem próbę zaistnienia w nieco innym rodzaju beletrystyki i bardzo ciekaw jestem tego, jak rozwinie się sytuacja. Szczęśliwie do tej książki nie mam aż tak emocjonalnego stosunku, jaki miewałem
wcześniej do innych powieści – najbardziej przeżywałem chyba premierę „Pocztu Królowych polskich”, bo to dla mnie bardzo osobista rzecz, której poświęciłem szmat życia. Pisanie „Sanato” było dla mnie wspaniałą przygodą, samo w sobie dostarczyło mi ogromnej satysfakcji i jestem pewny tej książki jako spójnej, konkretnej propozycji literackiej. Chciałbym oczywiście, aby spodobała się odbiorcom, ale nie czekam z drżeniem rąk na ocenę.
Chciałby Pan poznać Ninę osobiście?
Nie mam pewności, bo przecież niewykluczone, że była po prostu obłąkana, a cała jej opowieść jest tylko zapisem rozwoju choroby psychicznej. Ale oczywiście sporo w niej ze mnie, bo nie potrafię oddzielić od siebie postaci, które opisuję, więc w pewnym sensie ją znam osobiście.
Wielokrotnie udowodnił Pan, że jest odważny i choć wydawać by się mogło, że wbija Pan kij w mrowisko – robi to Pan, czasami prowokuje. Co daje siłę Marcinowi Szczygielskiemu?
Chyba potrzeba prowokacji. Wbijanie kija w mrowisko dostarcza mi sporej przyjemności, choć oczywiście jestem czuły na krytykę i mocno ją niekiedy przeżywam. Wychodzenie przed szereg zawsze przynosi trochę nieprzyjemności, ale daje też szansę na to, że dostrzeże się więcej, a perspektywa widzenia się rozszerzy.
Jakie to uczucie być synem członkini legendarnych „Filipinek”?
Jestem z tego dumny i zawsze byłem. Uważam, że moja mama, jej koleżanki i ich opiekunowie dokonali czegoś istotnego w historii polskiej sceny rozrywkowej i w historii polskiej muzyki. Cieszę się, że po tylu latach wciąż są pamiętane, i że teraz otrzymują tak wiele tego dowodów – odsłonięcie ich gwiazdy na rynku opolskim i udział w
tegorocznym 51. KFPP, podczas którego otrzymały Nagrodę Specjalną TVP S.A. za całokształt twórczości artystycznej są dwoma ostatnimi przykładami tej pamięci.
Co skłoniło Pana do napisania tej książki?
Chciałem opowiedzieć ich historię, a także chciałem ją poznać sam. Pomimo tego, że dorastałem w cieniu Filipinek, tak naprawdę wiedziałem o nich bardzo mało, bo to naprawdę bardzo skromne osoby i nigdy nie opowiadały o swoich sukcesach. Znałem raczej anegdoty dotyczące historii zespołu, a nie fakty. Na przykład to, że Filipinki sprzedały
ponad milion płyt tylko w Polsce, a drugi za granicą było dla mnie szokującym odkryciem, bo żadna z członkiń zespołu nigdy się tym przede mną nie pochwaliła. Pisanie „Filipinki – to my!” okazało się dla mnie niezwykłą podróżą w przeszłość, która na każdym kroku przynosiła mi niesamowite wzruszenia i zaskakujące niespodzianki.
Jaka będzie kolejna Pana powieść?
Oczywiście! Teraz na warsztacie leży druga część „Czarownicy piętro niżej” i jeśli wszystko się uda, powinna trafić do księgarń przed Gwiazdką. A potem następna książka dla dorosłych – mam kilka pomysłów, ale nie wiem jeszcze, na który zdecyduję się w pierwszej kolejności. Dużo zależy od tego, jak zostanie przez czytelników przyjęte „Sanato”
– jeśli im się spodoba, chętnie napisałbym kolejny horror, tym razem osadzony we współczesności.
O czym Pan marzy?
Chyba o spokoju. Chciałbym, aby nieco rozluźniła się mojej psychice sprężyna, która napędza moją bezustanną potrzebę działania, chciałbym móc wyjechać nad morze nie po to, aby pracować nad kolejną książką, czy sztuką, ale po to, aby leżeć w hamaku, patrzeć na chmury i czytać. Jestem z natury okropnie leniwy, więc ta bezustanna konieczność robienia czegoś, którą czuję, bardzo mnie niekiedy męczy i złości.
Jest Pan człowiekiem spełnionym?
Bywam dość regularnie, choć na krótko – dzieje się tak za każdym razem, gdy wpisuję słowo „koniec” na ostatniej stronie mojej kolejnej, gotowej książki.
Dziękuję za rozmowę.
Szczerze mówiąc nie spodziewałem się tak dobrego tekstu w
sieci. Pozdrawiam autora! I wszystkich przyszłych czytających.
Intrygujące spojrzenie autora naa ten temat, sprawia że bardzo dobrze się to czyta.